Jadwiga Jędrzejowska – tenis z potrzeby serca
18 lutego, 201323.12.2010 22:11, Maciej Weber, źródło: Archiwum Tenisklubu, foto: AFP
Wystarczy jedno porównanie, aby uświadomić sobie, jak bardzo zmienił się tenis w ostatnich stu latach. Zawodniczka, której w dzisiejszych czasach uda się trzykrotnie awansować do finału wielkoszlemowego turnieju (za finał Wimbledonu płacili w tym roku ponad 400 tysięcy funtów), może nie martwić się o swój byt do końca życia. A Jadwiga Jędrzejowska…
Tekst Andrzej Fąfara
A Jadwiga Jędrzejowska, choć była finalistką na Wimbledonie, w Nowym Jorku i na Roland Garros, musiała w sędziwym wieku pracować na pół etatu w klubie Baildon w Katowicach, by związać koniec z końcem.
Odwiedziłem naszą wielką mistrzynię tenisa późną jesienią 1976 roku. Było kilka stopni mrozu, spadł pierwszy śnieg. Nie ma nic smutniejszego niż korty o tej porze roku. Ale na mnie dużo bardziej przygnębiające wrażenie zrobił widok Jadwigi Jędrzejowskiej dyżurującej w zimnym klubowym baraku, ubranej w elegancką, ale wysłużoną jesionkę z lekko wytartym futrzanym kołnierzem. Na stoliku stała szklanka z zamarzniętą wczorajszą herbatą.
Pogoda ducha Jędrzejowskiej w zestawieniu z jej wspaniałą sportową przeszłością i warunkami, w jakich musiała w jesieni życia pracować, była czymś niesamowitym. Ani jednym słowem nie dała do zrozumienia, że ma coś komuś za złe. Nie zgłaszała też pretensji do organizatorów Turnieju Asów, który dzień wcześniej został rozegrany w katowickim „Spodku” i na który ona, wicemistrzyni Wimbledonu, nie dostała zaproszenia. – Nie potrafiłam się zdobyć na to, aby iść do kasy i kupić bilet – mówiła. – Zaprosili mnie przed trzema laty do Paryża organizatorzy międzynarodowych mistrzostw Francji, w przyszłym zaś roku wybieram się do Londynu na 100-lecie turnieju wimbledońskiego. Za granicą pamiętają.
Na głowie jak na nogach
Prawdę powiedziawszy, to nie spotkanie z Jędrzejowską, ale wspomniany Turniej Asów był celem mojej wizyty na Śląsku. Przyjechałem wtedy do Katowic, by obejrzeć pokazowe mecze w wykonaniu Wojciecha Fibaka i jego gości. Jędrzejowską zaś chciałem zapytać, jak jej się podoba współczesny zawodowy tenis. Pytanie nie przestało być aktualne, bo mistrzyni oglądała mecze w telewizji. – To nie pierwsza taka impreza w Polsce – mówiła. – Pamiętam, jak tu, na kortach Baildonu, występował tenisowy cyrk Kramera. Grał wtedy Hiszpan Gimeno, Australijczyk Rosewall i ten krzywonogi… Jak on się nazywał? A, Gonzalez.
Różnica między obiema imprezami była jednak zasadnicza. Gdy tenisowi cyrkowcy zwerbowani przez Jacka Kramera jeździli po świecie i zarabiali spore pieniądze na pokazach, tenis był jeszcze amatorski. Gimeno, Rosewall oraz krzywonogi Gonzalez po podpisaniu kontraktów nie mogli startować na Wimbledonie, Roland Garros i innych szacownych turniejach. Natomiast gdy Fibak przywiózł do Polski trzech swoich przyjaciół Czecha Jana Kodesza, Holendra Toma Okkera i Amerykanina Marty’ego Riessena, trwała już w najlepsze era open. Od 1968 roku nikt nie zabraniał tenisistom zarabiania pieniędzy. To wtedy właśnie tenisowy świat, do którego kiedyś należała Jadwiga Jędrzejowska, stanął do góry nogami. Choć może przeciwnie – stanął wreszcie solidnie na nogach.
Trzy i pół funta za finał
Rozmawiałem z Jędrzejowską nie więcej niż trzy kwadranse. Wstyd przyznać – chciałem zdążyć na pociąg. Dziś przeklinam ten pośpiech, bo już wiem, że było to jedno z moich ważniejszych dziennikarskich spotkań. Wicemistrzyni Wimbledonu i dwóch innych wielkoszlemowych turniejów wspominała czasy swojej świetności. Zapytałem ją, jak grała. – Gdy chcę sobie lepiej wyobrazić mój tenis, sięgam do angielskich gazet z tamtego okresu – odparła. – Czytam i już wiem wszystko. Miałam ponoć fantastyczny forhend i takież dropszoty. Piłka spadała po stronie rywalek tuż za siatką. Klap! I nie było na to sposobu. Lubiłam tenis szybki, szczególnie na trawie.
Mówiła, że w pełni sezonu występowała prawie co tydzień. Zimą wyjeżdżała na Rivierę i tam, jak tylko pogoda pozwalała, grała na odkrytych kortach. Trudno było wtedy mówić o sezonie halowym z powodu braku odpowiednich obiektów.
Pieniądze? Owszem, pojawiały się, ale w śmiesznych kwotach. – Za wicemistrzostwo Wimbledonu dostałam w 1937 roku trzy i pół funta – wspominała Jędrzejowska. – Brytyjka Dorothy Round, która ze mną wygrała, otrzymała pięć funtów. Istniała wtedy wyraźna granica między amatorami i zawodowcami.
Wielokrotnie proponowano jej podpisanie kontraktu: – Zawsze odmawiałam. Wiedziałam, że kto zwiąże się z profesjonalistami, będzie wśród reszty graczy spalony. Zawodowcy byli bowiem wówczas wyrzutkami tenisowego społeczeństwa.
Z czego więc żyli amatorzy w tamtych czasach? – Dostawaliśmy zwrot kosztów za podróże, noclegi i utrzymanie. Rakiety zapewniała mi firma Slazenger. Były specjalnie dla mnie przygotowane, tyle sztuk, ile mi było trzeba.
Mistrzyni z urzędu
Pytana o współczesnych tenisistów, zachwycała się Wojciechem Fibakiem: – Gra fantastycznie, zrobił szalone postępy, a myślę, że będzie grał jeszcze lepiej. To inteligentny chłopak; wie, czego chce.
Przepowiednia dotycząca postępów bardzo szybko się zresztą sprawdziła. Wkrótce po listopadowym pokazie w Katowicach Fibak wyjechał do USA, gdzie wystartował w Turnieju Mistrzów w Houston. Awansował do finału, przegrywając po dramatycznym meczu z Hiszpanem Manuelem Orantesem.
Sukcesy Fibaka sprawiały Jędrzejowskiej radość, ale na pewno cieszyłaby się bardziej, gdyby w polskim tenisie pojawiła się dziewczyna grająca na światowym poziomie. – Coraz trudniej mi w to uwierzyć – mówiła. – Obserwuję z uwagą nasze młode tenisistki. Niektóre z nich na początku grają nawet całkiem nieźle, a potem nagle przestają robić postępy, bo zaczynają interesować się czymś innym. A tenis wymaga wyrzeczeń. Trzeba wszystko odrzucić i tylko grać.
Jakże długo trzeba było czekać na tenisistkę, która spełniłaby te wymogi. Co ciekawe, Agnieszka Radwańska urodziła się w Krakowie, tak jak wicemistrzyni Wimbledonu. Jak widać to znakomita przepustka na światowe korty.
Podczas naszego listopadowego spotkania na przysypanych śniegiem kortach Baildonu Jadwiga Jędrzejowska miała 64 lata. Nie dożyła nawet siedemdziesiątki. Zmarła w lutym 1980 roku w Katowicach. Jej niektóre osiągnięcia trudno będzie komukolwiek powtórzyć. Nie chodzi już nawet o te trzy finały wielkoszlemowe w singlu, trzy w deblu (w tym jeden zwycięski w parze z Francuzką Simone Mathieu na Roland Garros w 1939 roku) i jeden w mikście. Komu jednak uda się, tak jak jej, wywalczyć 65 tytułów mistrzyni Polski (w singlu, deblu i mikście)? W czasach swojej świetności miała tak wielką przewagę nad rywalkami, że w 1938 roku Polski Związek Tenisowy przyznał jej tytuł mistrzyni kraju bez gry!
Zapamiętałem ją jako pełną uroku starszą panią, która traktowała świat życzliwie, może nawet zbyt idealistycznie. Wierzyła, że wszyscy wybitni tenisiści, nawet ci zarabiający na korcie duże pieniądze, grają z potrzeby serca.
Gdy na zakończenie rozmowy zapytałem, czy sama gra jeszcze, odparła z nutką przygany w głosie: – No wie pan. Jak można przestać?