Magdalena Grzybowska: Wojna psychologiczna
18 lutego, 201317.03.2007 09:45, Bartosz Chmielewski, źródło: archiwum Tenisklubu, foto: archiwum Tenisklubu
Z cyklu: Magda radzi
W tenisie, jak to w sporcie, chodzi o wygrywanie. W odróżnieniu od paru innych dyscyplin, sędziowie nie przyznają jednak punktów za finezję zagrań czy ich zgodność z książkowym kanonem. Nawet za taki majstersztyk, jakim jest położenie przeciwnika na łopatki po karkołomnym pasingszocie, nie można liczyć na dodatkowe względy. A już to, kto wygrał w całym meczu więcej piłek, nie obchodzi nikogo. Ważne, żeby wygrać ostatnią.
Czasami zwycięstwa na korcie przychodzą jak po grudzie; czasami wydaje się, że odsuwają się bardzo, bardzo daleko. Jednak nawet w najbardziej kryzysowych sytuacjach każdemu szanującemu się tenisiście, któremu nie do końca opadły jeszcze ramiona i zrzedła mina, po głowie błąka się tylko jeden imperatyw: że trzeba wygrać. Wygrać najbliższą piłkę, kilka zagrań z rzędu. Gema, dwa. Potem może uda się urwać przeciwnikowi seta. Po prostu wrócić na dobry tor.
Mój największy kibic, mój dziadek, który przychodził na prawie każdy trening, gdy jeszcze większość czasu spędzałam na krakowskich kortach, zwykł dla dodania mi otuchy żartować i przed moimi meczami dziarsko pokrzykiwał: „Jak już nic nie będziesz mogła zrobić, to włóż przeciwniczce palec w oko przy zmianie stron”. Był to, podejrzewam, iście hokejowy żart (mój dziadek grał w hokeja), który przy całej jego makabrze (żartu, nie dziadka) wspominam ze śmiechem. Jemu (dziadkowi, nie żartowi) też przecież chodziło o to, żebym wygrywała.
Chyba każdemu zawodnikowi choć raz w karierze zdarzyło się zrobić coś mniej chwalebnego, żeby odwrócić sytuacje na korcie na swoją korzyść (z góry przepraszam Rogera Federera i Kim Clijsters za tak dalece spiskową hipotezę). Triki z alfabetu przewrotnego tenisisty dedykuję zatem (oczywiście z lekkim przymrużeniem oka) tym, którzy do tej pory grali aż nadto fair. Bo może nie mieliście jeszcze do czynienia z całym arsenałem broni psychologicznej, która czasami pozwala przetrwać, a nawet wygrać mecz.
Gdy czujemy się nad wyraz pewnie, możemy przyjść na kort 15 minut po pojawieniu się przeciwnika i sędziego. Ten wybieg wymaga co prawda precyzyjnego określenia czasu, ale opłaca się. Bo który przeciwnik, pełen adrenaliny i już rozgrzany, lubi przez kwadrans obserwować przechadzających się wokół ludzi, rosnące zniecierpliwienie sędziego i odganiając natrętne myśli o kreczu? Podczas niektórych turniejów można wyjść niechcący na bohatera. Idealnym miejscem jest ku temu Wimbledon, szczególnie gdy gra się na bocznych kortach. Gdy uda się przechytrzyć ochronę i triumfalne wejść na kort w ostatniej sekundzie, z ewentualnie lekko wymięta koszulką i miną męczennika, wszystkim wokół do głowy przychodzi tylko jedna myśl – ach, ten tłum wielbicieli…
Pora sięgnąć po kolejne środki. Jęczeć i głośno pomrukiwać można do woli, powoli i stopniowo torturując rywala. Można go też wprawić w chwilowe osłupienie oddając wspaniałomyślnie mało ważny punkt podyktowany na naszą korzyść przez sędziego. Gdy gramy bez sędziego, warto dopytywać się o każdą lądująca blisko linii piłkę wierząc, że przeciwnik, nękany narastającą niepewnością i poczuciem winy, w końcu pomyli się na własną niekorzyść.
Są też triki taktyczne wzmagające poczucie zagrożenia. Można stanąć blisko lini serwisowej przy serwisie rywala. Albo sięgnąć po nową rakietę bez konkretnego powodu. Ten drugi chwyt można stosować wieokrotnie, obijając naciągi pozostałych rakiet, które mamy w torbie. Trzeba jednak przy tym uważać, aby sędzia nie nabrał podejrzeń. Z sędzią możemy sobie zresztą porozmawiać w przejściu między gemami, bo to zawsze wzbudza ciekawość i intryguje przeciwnika.
Róbmy wszystko odwrotnie niż przeciwnik. Gdy on biega jak oszalały między piłkami i serwuje bez namysłu, my ślamazarnie podnosimy rakietę, sygnalizując brak gotowości do gry, przedłużamy przerwy i po dziesięć razy odbijamy piłkę przed serwisem. Gdy robi to przeciwnik, oczywiście od razu protestujemy i zgłaszamy to sędziemu.
Chyba najbardziej perfidnym, ale i ryzykownym elementem destabilizacji przeciwnika, jest serwowanie z dołu, choć finał Roland Garros pomiędzy Martiną Hingis a Steffi Graf pokazał, że nie każde miejsce się do tego idealnie nadaje. No ale nic straconego, w zanadrzu zostaje jeszcze zaczepne zaciskanie pięści, wezwanie na kort lekarza, wyjście do toalety…
Najlepiej jednak wygrywać walecznością, a nie podstępem. Jeżeli te triki kiedyś się przydadzą, to mam nadzieję, że tylko po to, aby mogli Państwo rozpoznać, kiedy na korcie zaczyna się dziać coś lekko podejrzanego.