Tonący brzydko się chwyta
18 lutego, 201328.03.2011 23:11, Maciej Weber, źródło: Archiwum Tenisklubu, foto: AFP
Mecz się nie układa, w oczy zagląda widmo porażki… To znaczy, że nadeszła pora, aby wezwać na kort fizjoterapeutę. Po zakończeniu seta można też przespacerować się do toalety. Albo chociaż sprawdzić cierpliwość sędziego i choć o kilka sekund przeciągać przerwy między punktami.
Tekst Andrzej Fąfara
Jest to widok dość powszechny w dzisiejszym tenisie. Podczas przerwy między gemami zawodnik szepcze kilka słów do sędziego i po jakimś czasie na kort wbiega osobnik z walizką pełną medykamentów, aby udzielić pomocy cierpiącemu.
Czy rzeczywiście cierpiącemu? Podczas tegorocznego Australian Open Agnieszka Radwańska przy pomocy fizjoterapeutki odwróciła swój los w spotkaniu z Kimiko Date-Krumm. Gdy przegrywała w trzecim secie 1:4, uznała, że ból pleców jest nie do wytrzymania i poprosiła o interwencję medyczną. Po masażu odrobiła straty i odniosła zwycięstwo. Pytana o ten epizod, rywalka naszej najlepszej tenisistki powiedziała: – Nie wiem, czy to była taktyka, czy naprawdę ją bolało, ale ta przerwa przesądziła o mojej porażce. Mięśnie zdążyły ostygnąć, zaczęły łapać mnie skurcze.
Ojciec polskiej zawodniczki Robert Radwański był bardziej dosadny w ocenie tego zdarzenia. – Szczęściu niekiedy trzeba pomóc. Dobrą grą, ale też sprytem – stwierdził.
Prawie jak inwalida
Nic dodać, nic ująć. Najwięksi spryciarze wzywają fizjoterapetów na kort po kilka razy. Novakowi Dżokoviciowi, który w styczniu odniósł drugie wielkoszlemowe zwycięstwo w Melbourne, zdarzało się w przeszłości nadużywać prawa do medycznej pomocy. Podczas US Open 2008 toczył ciężki pojedynek z Tonym Robredo. W trudnych dla siebie chwilach wzywał fizjoterapeutę. A to z powodu kłopotów żołądkowych, a to w wyniku bólu biodra oraz kostki, a to z przyczyny duszności…
Serb w końcu wygrał ten mecz w pięciu setach, ale wszyscy obserwatorzy mieli pewność, że zrobił to nie tylko dzięki tenisowym umiejętnościom. Hiszpan stwierdził wręcz bez ogródek, że to był show w wykonaniu rywala. – Nie ma znaczenia, czy ja mu wierzę, czy nie. Rzecz w tym, że mnie też wszystko bolało, czułem się jak w piekle, a jednak grałem dalej. Uważam bowiem, że jeśli ktoś nie jest przygotowany do takiego wysiłku, jakiego wymaga zawodowa gra w tenisa, to nie powinien wychodzić na kort – perorował Robredo.
Tymczasem Dżoković nie widział w swoim postępowaniu żadnych powodów do wstydu. – Robiłem to, do czego mam prawo. Nigdy nie proszę o przerwę po to, by zaszkodzić rywalowi – wyjaśniał.
Andy Roddick, który miał być kolejnym przeciwnikiem Serba, na przedmeczowej konferencji prasowej nazwał Novaka „Mister Sixteen Injuries” (Pan Szesnaście Kontuzji). Przydomek poszedł w świat. Następnego dnia publiczność na Flushing Meadow raz za razem gwizdała na Dżokovicia. Także dlatego, że ośmielił się pokonać w ćwierćfinale Roddicka. W półfinale, gdy grał z Rogerem Federerem, znów były gwizdy, choć tym razem „Mr Sixteen Injuries” już nie skorzystał z medycznego wsparcia.
Peleton jedzie dalej
Skąd się wzięły te regulaminowe przerwy, których dawniej nie było i które teraz zaczynają wychodzić bokiem niektórym tenisistom? Należy się domyślać, że wymusiły je stacje telewizyjne, które chciały w ten sposób uniknąć meczów kończonych w połowie pierwszego seta z powodu kontuzji jednego z graczy. Teraz tylko coś naprawdę poważnego może być przyczyną przedwczesnego zakończenia spotkania. W innych, lżejszych przypadkach fizjoterapeuci stawiają zawodników na nogi.
„Injury break” to dziwactwo, którego nie ma w większości dyscyplin sportu. W boksie czy zapasach kontuzjowany zawodnik musi się pogodzić z porażką. W biegach lekkoatletycznych czy narciarskich kurcz mięśni albo kłopoty żołądkowe są równoznaczne z przegraną. Nikt nie zatrzymuje peletonu kolarskiego tylko dlatego, że jeden z cyklistów – choćby nawet lider – ma trudności z oddychaniem. Natomiast w tenisie człowiek chory, zmęczony i rozbity dzięki kilkuminutowym zabiegom jest w stanie odnieść zwycięstwo.
Może to jest humanitarne, ale często prowadzi do nadużyć. Radek Sztepanek w finale turnieju w Los Angeles w 2007 roku narzekał na ból pleców. Sprawa wyglądała poważnie, fizjoterapeuta miał dużo roboty. Nie minęło pół godziny i Czech po zwycięskim meczu (pokonał Jamesa Blake’a) bez trudu wykonał efektowne salto na korcie. W kobiecym półfinale US Open 2005 było podobnie. Mary Pierce skręcała się z bólu, gdy przegrywała z Jeleną Diemientiewą. Fizjoterapeutka wymasowała Francuzce plecy i karta się odwróciła. Pierce z uśmiechem na ustach awansowała do finału.
Teatr absurdu
Dosadnie określa takie podejrzane praktyki słynny amerykański trener Nick Bollettieri: – Prawdę powiedziawszy, w tenisie obowiązują prawa dżungli, gdzie silniejszy zjada słabszego. Kiedy gra idzie o wielkie pieniądze, mało kto przebiera w środkach. To nie jest mecz przyjaciół w klubie tenisowym, gdzie po ostatnim gemie wszyscy idą na piwo i są zadowoleni.
Sukces za wszelką cenę to oczywiście nie jest wymysł dzisiejszych czasów. Do tego, że nie ma złej drogi prowadzącej do zwycięstwa, próbował kilkadziesiąt lat temu przekonywać kibiców John McEnroe. Amerykanin grał nie tylko piłką, ale także publicznością, rywalami oraz sędziami. Sam natomiast nie znosił, gdy ktoś stosował przeciw niemu takie same sztuczki. Potrafił jednak zawsze znaleźć skuteczny sposób na przeciwnika.
Boris Becker miał zwyczaj pokasływać w przerwach między punktami – opowiadał niedawno McEnroe. – Ten jego kaszel doprowadzał wielu rywali do szału. Mnie oczywiście też. Pewnego razu, gdy graliśmy w Paryżu w obecności 12 tysięcy widzów, ja też zacząłem kasłać. On kaszle i ja też. Tym razem w szał wpadł Boris. „Daj spokój John, do cholery. Jestem naprawdę przeziębiony”, wołał w moim kierunku. „Guzik prawda, kaszlesz tak podczas wszystkich meczów”, pomyślałem.
Wracając do teraźniejszości. Na nic zdają się głosy nawołujące do zmiany regulaminu. Wielkim zwolennikiem zakazania interwencji fizjoterapeutów na korcie jest jeden z najlepszych amerykańskich tenisistów lat dziewięćdziesiątych Todd Martin. Wtóruje mu była zawodniczka (wraz z Johnem McEnroe odniosła w 1977 roku zwycięstwo w mikście na Roland Garros), a obecnie komentatorka telewizyjna Mary Carillo. – Rozmaite przerwy sprawiają, że widowisko tenisowe zamienia się w teatr absurdu – mówi.
W sumie jednak najbardziej liczy się głos widzów. A oni wciąż tłumnie przychodzą na trybuny tenisowych stadionów i podbijają telewizyjne słupki oglądalności. Może kibicom się podoba, że ktoś, kto przegrywa, dostaje jeszcze jedną szansę. A może wspomniane sytuacje na korcie nie rażą widzów zbytnio, bo w codziennym życiu jest przecież podobnie? W walce o byt ludzie są często gotowi naciągać, a nawet łamać zasady. Jak mawiał Antoni Słonimski – tonący brzydko się chwyta…